Zadyszka X muzy

 |  Written by Andrzej  |  0
Wersja do wydrukuSend by emailPDF version

Jedną z chętniej dyskutowanych kwestii kulturalnych czy związanych ze sztuką, jest kondycja naszej krajowej kinematografii. Polacy statystycznie rzadko odwiedzają kino, a jeśli już, to najczęściej multipleksy.  A w odpicowanych kinach z popcornem, barem i kilkunastu salami puszczają filmy przypominające właśnie popcorn. Rozdęte i lekkie. Dawniej (jak dawno?) kino polskie dorobiło się własnej, rozpoznawalnej marki na całym świecie, wielu reżyserów takich, jak Kieślowski czy Zanussi wciąż zdobywają nowych fanów swojej twórczości na całym świecie. Jak mogliśmy zmarnować taki potencjał?

Więc chodźmy dziś do multipleksu, powąchać amerykańskiego seksu.

Ktoś powie, że nie tylko kino było wtedy lepsze, bo jeszcze teatr, literatura, nawet piłka nożna. A dzisiaj, dostosowując wszystkie obszary życia, w tym kulturalnego, do nowych, kapitalistycznych czasów, coś chyba zgubikliśmy. Coś ważnego. Olbrzymie blockbustery skupiły się na pokazywaniu tzw. kina frekwencyjnego, bazującego na sprawdzonych schematach kina amerykańskiego, przeszczepiając (na ogół pokracznie i nieudanie) obce naszej kulturze kalki. Tak wygląda makdonaldyzacja kultury w praktyce, tworzenie lekkiej, mało strawnej rozrywki z nadzieją, że spodoba się każdemu.

I niestety, okazuje się, że się podoba. Polacy rzadko chodzą do kina, a jeśli już się wybiorą na film, to najczęściej właśnie do multipleksu. A tam zmieniają się tylko tytuły, bo aktorzy wciąż się powtarzają (Karolak, Szyc), zasłużenie pracujący na miano zmarnowanych i rozmieniających się na drobne aktorów. I tak mamy do czynienia najczęściej z komediami romantycznymi, czy to z damskiego, czy z męskiego punktu widzenia ( „Lejdis”, „Testosteron”). Fabułę ciągnie uznany (choć nudny już) tandem Konecki i Saramonowicz, gdzie króluje epatowanie seksem, niewyszukane, pisane na kolanie żarty, dialogi spod budki z piwem i przewidywalna fabuła.

Lekcja historii.

Na drugim biegunie jest kino z „etosem”. Czemu wzięte w cudzysłów? Bo niestety, ale w ostatnich latach widać doskonale, że etos ów oscyluje wokół cyferek w arkuszu księgowego, a więc i to- niegdyś ambitne- kino złapało zadyszkę artystyczną. Powód jak zwykle ten sam- frekwencja. 

Ale tu twórcy nie muszą się tłumaczyć ze swoich dzieł (jak np. twórcy koszmarku „Kac WaWa”), bo historyczny tytuł, lub najlepiej adaptacja któregoś z klasyków literatury, a już w ogóle wspaniale, by to była przy okazji szkolna lektura, to gwarancja sukcesu. Jednak poziom pozostawia wciąż wiele do życzenia, choćby „1920 Bitwa Warszawska”. Przeładowany patriotycznymi mowami na styl amerykański, sienkiewiczowskie obrazki (w końcu reżyser- Jerzy Hoffmann zekranizował całą trylogię), kiepska gra aktorska, jeszcze gorsze efekty specjalne.

W samym 2012 r. Państwowy Instytut Sztuki Filmowej wydał ponad 119 mln zł na produkcje filmowe. Można się spierać, czy to dużo, czy mało (zawsze za mało, bo chetnych na pańśtwowe granty nie brakuje), racząc nasz na przykład kontrowersyjnym „Pokłosiem”, a odmawiając wsparcia „Układowi Zamkniętemu”, który uzyskał świetne recenzje, a zrealizowany był za pieniądze prywatne.

Czego najbardziej jednak brakuje polskiej kinematografii?

Filmów, na które można pójść nie znając wcześniej zakończenia, mam na myśli coś niestandardowego, coś, co nie będąc tanią rozrywką zainteresuje i wyrwie widza z tego filmowego letargu. Twórcy tacy, jak Wojciech Smarzowski doskonale wypałniają tę lukę. Pokazywani są w sieciowych blockbusterach, kinach studyjnych oraz coraz chętniej na zagranicznych festiwalach. Pokazują, że można robić kino zmuszające do myślenia, intrygujące, a zarazem przyciągające odbiorców.

Skoro nie mamy speców od kina frekwencyjnego, jak John Woo (spec od sensacji- „Mission Impossible 2”) czy Todd Phillips (spec od rozrywki komediowej- „Kac Vegas”), to warto wyrobić polskiej kinematografii markę bardziej "wzniosłej", kina wrażliwego na niuanse, a nie podążającego za głośnym rechotem publiki, który odstrasza wyrobionego odbiorcę?

Addthis: